Jest łagodny ciepły wieczór, tuż za schodkami cichej restauracji zaczyna się nieskończona tafla Atlantyku, rozświetlona w tej chwili spektakularnym zachodem słońca. Siedzi przy stoliku obok, cały na biało, jasnowłosy, po czterdziestce; bawi się kieliszkiem czerwonego wina. Przypomina mi mężczyzn z książek Lawrence’a, biała Ameryka lat 50, a może Bogart w małym barze z pianinem w Afryce.
Jest sam. Ja nie. On studiuje dogorywający horyzont, ja ostrożnie przez rzęsy jego profil. Na moment tracę czujność; on odwraca głowę i patrzy mi prosto w oczy. Niebiesko-intensywnie. W kilka sekund piszemy książkę na podstawie której nakręcą potem remake Casablanki; będzie dramat, dużo dramatu. W chuj dramatu. Ze wszystkich tropikalnych wysp na tym świecie musiał przyjechać akurat na moją.
Komuś spada z brzękiem widelec; spojrzenia rozłączają się, wracam z alternatywnego wszechświata i żyję dalej jakby nic się nie stało. Bo przecież nic się nie stało. Nic się. Nie stało.
Skomentuj